No właśnie, coś z tym tytułem jest nie tak. Nic mi się nie chce, gra niewarta świeczki. O jaką świeczkę chodzi? I jak mam cokolwiek zrobić, zmusić się do jakiegokolwiek wysiłku skoro nagrodą jest świeczka?! To jakiś absurd. Do napisania tego artykułu zainspirował mnie wpis Oli z bloga olawpodrozy.pl, ten wpis możecie znaleźć tutaj.
Podobnie jak ona wtedy, tak ja kilkaset razy wcześniej i teraz „utknąłem”. Głównie chodziło o zajmowanie się blogiem. Podobne sygnały widziałem w pracy, w codzienności — dosłownie wszędzie gdzie mogło to mieć miejsce. W niektórych sprawach bardziej, w innych mniej, ale skłoniło mnie to do przemyśleń. Szczególnie że dziś jak lawina na łeb spadła mi rozmowa z psychologiem. To ona po raz kolejny rozwiała chmurę wątpliwości za którą sam chowałem latami fałszywe przekonania.
Poszukując odpowiedzi zdałem sobie sprawę, że jest kilka ważnych czynników, które mają olbrzymi wpływ na mnie. Może miały wpływ również na Olę, być może również na Ciebie, a w przestrzeni publicznej rzadko się o nich mówi. I nie są wcale tak oczywiste.
Wcale nie chodzi o to, żeby wrzucić wszystkich do jednego wora
I żeby była jasność od samego początku — ja mówię tu o niechęci do zabrania się za coś i „słomianym zapale”, a nie o poważnych kłopotach z pogranicza wątków chorobowych. Chociaż jak słusznie zauważa Łukasz Święcicki z II Kliniki Psychiatrycznej Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, w swojej pracy poglądowej. W tej pracy, którą możecie przeczytać tutaj. Choroby związane z głową (a konkretnie depresja) powodujące niechęć do robienia rzeczy raczej zahaczają o najprostsze sprawy życia codziennego. A ja mówię w tym artykule o planach życiowych, ścieżce rozwoju; jakkolwiek by jej nie nazywać, karierze zawodowej, marzeniach, zajawce itp. Są to rzeczy, które są działaniami ambitnymi, a szczotkowania zębów do takich nie zaliczam — choć dla grona osób pewnie i to jest nie lada wyczyn.
Po tym lekko przydługim wstępie przejdźmy do konkretów, ale jeszcze jedna dosyć ważna uwaga. Rozpoczynając pisanie tego artykułu, moja uwaga skoncentrowała się na tym, czego oczy nie widziały do tej pory. Po prostu zacząłem dostrzegać u siebie i u innych, którzy borykają się z takimi problemami, że „świeczka” nie jest wystarczająco atrakcyjna…
Nic mi się nie chce, bo mi się to nie opłaca
Jak grom z jasnego nieba, bo nie mam zamiaru tu pierdolić o głupotach. Mózgi są leniwe, a już z największą pewnością te nasze — ludzkie. Uruchamiają tryb ograniczania energii kiedy tylko mogą, a rachunek zysków i strat niejednokrotnie obliczają szybciej, niż najlepiej skonstruowany arkusz Excela.
Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale zatrzymajmy się na moment w tym miejscu i pozwól, że zadam Ci pytanie. Czego spodziewasz się po sobie w obliczu podjęcia działania? Czy w sytuacji, która z dużą dozą pewności i potwierdzenia w rzeczywistości mówi Ci o tym, że jeżeli wykonasz plan, który założyłeś, to masz spore szanse na realizację swojego celu pomyślisz – eeee pierdolę, nie robię?
Większość rzeczy nie jest tak skomplikowana, jakby mogło się to wydawać
Bądźmy realistami — mamy 21 wiek. Technologia i wiedza oraz jej dostępność jest na poziomie, który pozwala każdemu Randomowi z ulicy zrobić całkiem sporo w swoim życiu bez większych problemów i przeszkód. Od zarobków, przez styl życia, wymarzone wygląd, szczęście (jakkolwiek rozumiane). Większość osiągnięć ma swoją instrukcję działania. Co więcej, poza szarlatanami, i coachingiem patologii o których pisałem w tym poście mamy ogrom ludzi, którzy już przebyli większość szlaków, przetarli je, a teraz dzielą się wiedzą jak inni mogą podążać tą samą drogą.
Posiadając to wszystko — poczucie graniczące z pewnością, że się nam uda, instrukcje, wskazówki i co najmniej 20 youtuberów mówiących o tym na swoich kanałach, nie wykonujemy żadnego kroku. W naszej ocenie ta „nagroda” lub cel podróży nie jest warty zachodu. To może mieć mnóstwo przyczyn. Od prostych, takich jak „nie chcę się męczyć, ale chce być królem świata”, po bardziej skomplikowane „ta świeczka nie jest wystarczająco atrakcyjna”, żeby zrobić cokolwiek, po to, aby ją zdobyć.
Rezygnacja przychodzi wraz z pomysłem
Zadziwiające jest to jak szybko potrafimy zrezygnować z czegoś, kiedy widzimy, że przychodzi nam za to zapłacić. W jakiejkolwiek postaci. Czy to będą pieniądze, czas, czy nawet potrzeba zrezygnowania z całego swojego życia, żeby oddać się upragnionej pasji. Tu nie chodzi nawet o rezygnację w trakcie realizacji zadań i niepowodzenia z tym związane. Tu skupiamy się raczej na tym, że idea zostaje obalona, zanim tak naprawdę cokolwiek więcej pomyślimy o planie jej realizacji.
Czy znalazłem rozwiązanie na ten problem? Nie będę odkrywcą ani nie zrewolucjonizuję świata jeżeli powiem, że tak. Płacę za to tak jak każdy inny człowiek. I pewnie za jakiś czas może się okazać, że to faktycznie nie było warte robienia. Niestety cena sprawdzenia tego to koszt, którego nikt nie uniknie.
Nie robienie niczego, to klątwa
Mógłbym nie robić nic, bo to łatwe i przyjemne. Chociaż jakby się temu przyjrzeć, to absolutnie tak nie jest. Nie robienie niczego jest spoko, ale tylko pozornie. Gdyby takie było, to wszyscy ludzie na świecie, łącznie ze mną, którzy postanowili przegrywać sobie w grę pt. „życie” byliby szczęśliwi i radośni. Żyliby sobie bez zmartwień, a świat miałby kolor waty cukrowej, konopi indyjskich i wirował jak w transie po LSD. W rzeczywistości Ci wszyscy ludzie cierpią, nie podejmując żadnego działania. Cierpią z powodu straty. Straty czasu, straty szansy, możliwości. I być może dręczy ich bez chwili ustanku „ból istnienia”, który rekompensują sobie małymi uciechami. Kolejnym kredytem, profilem na IG, nowy autem lub inną fajną zabawką, która tłumi go na jakiś czas. Przynajmniej tak długo, jak długo istnieje ekscytacja nią. Potem wszystko wraca do chujowej normy. Chujowej, ale stabilnej. Pozornie tak stabilnej jak sytuacja ekonomiczna świata jeszcze kilka miesięcy temu…
Nic mi się nie chce, zanim w ogóle za cokolwiek się zabiorę — wtf?!
Jeśli założy się jakiekolwiek podjęcie działania, to znaczy chcesz coś zrobić, to warto postawić sprawę jasno i realnie. Czy gdybym był lub była w stanie zrealizować daną rzecz, a posiadając wiedzę i umiejętności, mogę to zrobić, to czy jestem w stanie skłonić się do działania w kierunku realizacji tego planu lub założenia. Jeżeli nie, to znaczy, że albo nie jest to coś co nas ekscytuje lub wcale nie jest na tyle atrakcyjne, żeby podjąć wysiłek. Nie ma tu nic wielkiego, proste zasady, subiektywna ocena, rachunek kosztów. Podobnie jak fani Apple płacą za swoje urządzenia, relatywnie nieadekwatnie do kosztów ich produkcji, tak my musimy relatywnie ocenić koszty zachodu dla danego przedsięwzięcia.
Mam dla Ciebie przykrą wiadomość. Będziesz musiał zapłacić za to czego chcesz. Pytanie po jaką „świeczkę” się wybierasz… Upewnij się, że cena będzie adekwatna i będziesz gotów ją ponieść. Upewnij się również, że wybierasz się po „najlepszą możliwą świeczkę” przynajmniej dla Ciebie i w Twoim mniemaniu. Jeżeli nie budzi ona żadnego impulsu w środku, to znaczy, że pewnie to nie ta bryła wosku. A w końcu, zastanów się, czy to TWOJA świeczka…
Nic mi się nie chce, bo nigdy nie chciałem tego, za czym goniłem
No tak. Ten temat jest już z wielu perspektyw przepracowany przez sztab psychologów, psychoterapeutów, świat nauki i nie ulega to wątpliwościom. Paradoksalnie to najbardziej przepracowujemy go my. Dzieci apodyktycznych rodziców kompensujących straty życiowe i zmarnowane szanse. Wychowankowie i wychowanki rozbitych rodzin i kaleki nadopiekuńczych ludzi, ale też olbrzymia grupa ludzi, która dorastała w sprzyjających im warunkach. Całego grono potomstwa realizujące głos starszego pokolenia. Ci którzy znaleźli się w nieodpowiednim albo właśnie odpowiednim towarzystwie oraz ci, którzy nie odnaleźli się nigdzie. To my ten temat mielimy od pokoleń, to my uczestniczymy w wyścigu po „nieswoje świeczki”. To my płacimy za to w przyszłości kolosalne koszty. I wcale nie mówię tu o kosztach materialnych.
Mimo tego, że dzieje się to w naszych życiach i widzimy to na co dzień, to jedna rzecz jest warta uwagi szczególnie. Ból i strach związany z niespełnieniem oczekiwań, czyichkolwiek. Już kiedyś o tym pisałem, ale teraz widzę, że temat został jedynie delikatnie „nadgryziony”. Niemniej jednak odsyłam Cię do tego wpisu.
I nie wiem jak się z tego otrzepać
Sam nie wiem skąd się one wzięły w moim życiu – czy to presja rodziny, otoczenia, czy moja. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie jak się ich pozbyć, bo sam z nimi się borykam, ale wielokrotnie już przekonałem się, że im większy strach i niepewność w podjęciu jakiejś decyzji, tym większy jest w nich udział „mnie samego”, mojej istoty; jakkolwiek by to górnolotnie nie brzmiało.
Im bardziej otoczenie mówi mi żebym coś robił lub czegoś nie robił, a coś w środku mnie do tego pcha, tym częściej okazują się dwie rzeczy: po pierwsze, co ważniejsze – odkrywam co jest moje, a co czyjeś. Po drugie, to cholernie boli. Częściej przynosi zyski niż straty, ale nie można brać tego jako pewnik. Chociaż cały czas pozwala na dosyć klarowne określanie tego, czy jest to faktycznie moja zachcianka i cel, czy maczały w tym łapska osoby trzecie. A to uważam za największy plus tej sytuacji, mimo wręcz kolosalnych cen za te doświadczenia. Niestety momentami zabrnę w tym za daleko i przynosi to odwrotne skutki do zamierzonych…
Nic mi się nie chce, bo jestem Panem Idealnym
Perfekcjonista. Idealista. Najlepszy strateg i najgorszy z możliwych, realizator swoich planów. Trzy zdania, które opisują moje życie najpełniej i najbardziej klarownie. Słyszę to od psychologa, przyjaciół, a teraz od siebie samego. No tak, bo przecież lata ukrywania tego smutnego faktu przed sobą były najlepszymi latami życia!
Ten post jest manifestem tego co dzisiaj stało się dla mnie jasne. I przedstawię to na przykładzie tego bloga. Kilkadziesiąt pomysłów na wpisy. Setki draftów artykułów. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Musi być wygłaskane, perfekcyjne, idealne w każdym calu. A jak nie jest? To pierdolę, nie robię. Albo bawię się z tym tak długo, że w końcu pierdolę i nie robię. A jak się nie bawię z tym długo, to i tak artykuł musi być idealny, więc piszę te swoje wypociny tygodniami, jak nie miesiącami. I finalnie w większości wypadków nigdy się nie pojawiają.
Dzisiaj daje sobie przyzwolenie na robienie błędów. Na olanie granic idealizmu i perfekcjonizmu. Ten artykuł powstał w kilka godzin. Od pomysłu, przez draft, po publikację. Może to mój największy błąd, a może zerwanie z ryja kagańca i zniszczenie scenografii i iluzji bycia idealnym w tym nieidealnym świecie.
Będę się mylił, wybacz. Popełniał błędy, wybacz. Będę się z tego uczył.
Będę pozwalał sobie na więcej…
Przyjęcie postawy idealistycznej było dla mnie świetną wymówką do tego, żeby pokazać jaki to świat jest niesprawiedliwy i okrutny, bo oto ja pracuje nad czymś tygodniami, a przychodzi wredny świat i mi to psuje zanim zaczęło być cudowne. Done is better than perfect, powiedziałaby moja serdeczna przyjaciółka, która z precyzją chirurga (damn, jaka gra słów, bo jest chirurgiem i precyzja chirurga… ten żart chyba popsułem, kiedy zacząłem go tłumaczyć) zawsze celnie trafia w moje czułe punkty.
Nie usprawiedliwiam się przed Tobą, nie szukam też wsparcia w tej walce, bo klepanie mnie po plecach wcale mi nie pochlebia. To czy podejmę jakieś działanie w kontekście tej „idealizacji” postrzegania świata i próby kontrolowania wszystkich jego aspektów, jest nieistotne dla Ciebie. Lecz to nie tylko mój problem, wśród nas są tacy, co przez lata chowają się w cieniu pokoju pracując nad „dziełem życia” i umierają, a ich dzieło idzie w zapomnienie tak jak ślad po nich. Jak masz coś do pokazania, to pokaż. Nieważne, że będzie to szkaradne, pokraczne i niedopracowane. Lepiej sto razy coś poprawić, niż ani razu nie zrobić niczego. Ja jebie, jaka filozofia…
Czuję, że nie wyczerpałem tematu, więc zostawiam Ci pole do dyskusji i Twoich ubłoconych buciorów lub czystych kapci. Zapraszam do debaty nad tym tematem. Możesz napisać komentarz lub wysłać mi e-mail albo wiadomość w mediach społecznościowych. Wiesz gdzie mnie szukać. Jestem dla Ciebie, a nie Ty dla mnie.
To, że nic mi się nie chce wcale nie musi być złe swoją drogą
Jak słusznie zauważyła Ola w swoim wpisie, to podobnie jak Ona wszyscy mamy swoje „jednorazowe zrywy”. Widać to po postanowieniach noworocznych, chwilowych zapałach do pracy itd. Uważam, że nie są dobrym rozwiązaniem, bo są chwilowe. Z drugiej strony to lepsze działanie niż żadne, można od tego zacząć… Nie wierzę, że to szczerze napisałem.
Jeżeli dotarłeś do tego miejsca, to prawdopodobnie Cię to zainteresowało. A jak tak, to może też zainteresować innych. Uważasz, że to ciekawe i wartościowe, to pomóż mi posiać tę wiedzę dalej, udostępnij ten wpis swoim znajomym, rodzinie lub innym ludkom, których znasz.
Do następnego.
B.
[social_warfare]